1979 Wizyta

Tutaj jest wyjątkowo cicho. Po jazgocie w halach poprzednich, gdzie szalały wiertarki, strugarki, piły,szlifierki i sztance, w tej hali jest dostojnie i ludzi w niej prawie nie ma, i tylko nieprzerwanie jak paciorki różańca w rękach zakonnicy płyną w górze na linie podwieszone pionowo drewniane listwy z których powstaną ramy okien.

Wychodzi ten rząd posłusznych słupków z jakiejś kąpieli, która ma stworzyć na powierzchni drzewa powłokę o właściwym ładunku elektrycznym i sunie do oszklonej kabiny Przywieram nosem do szyby i widzę tylko, że te posuwające się słupki z każdym centymetrem swojej wędrówki stają się coraz bielsze, by wyjść z tego zaczarowanego oddechu farb w jednolitej warstwie białej emalii. Nazywa się to „linia malowania elektrostatycznego”. Nie widać nawet oparu tej farby. Wszystkie rozpylone drobiny posłuszne zasadzie przyciągania ładunków elektrycznych ujemnych i dodatnich osiadają skwapliwie na drzewie. Nie marnuje się ani pyłek.

— To bardzo ważne — mówi mój towarzysz — bo dawniej, przy innych metodach malowania, ta farba spływała, układała się nierówno, marnowała się…

„Pomysł racjonalizatorski. Autorzy W. Kosmala i dziewięciu współtwórców Efekty 6 mln 500 tysięcy zł., wdrożony w II półroczu 1978 r. — Podaje w zwięzłym artykule pod tytułem Sukces ,,Stolbudu” najświeższy dwutygodnik techniczno-ekonomiczny. Ktoś mi go wcisnął do rąk. Bo ludzie są dumni z sukcesów, wymieniono tu więcej, a wszystkie są widomymi oznakami postępu.

Kazimierz Rozbicki, który przybył tu po wojsku przed 27 laty, w momencie powstawania zakładu pamięta, że kit się tu do szyb szpachelką ręcznie kładło. Dziś, energiczny, szczupły pan o młodzieńczych ruchach, bujną, siwą czupryną— główny mechanik

wydziału remontowego prowadzi mnie do innej hali, gdzie suną na taśmie inne ramy, gdzie błyska­wicznie z siłą sześciu atmosfer wstrzykuje się masę plastyczną, przytrzymującą szybę.

—                  Zmieniono technologię, któ­ra pozwalała na szybszą produk­cję, ale nie było urządzeń. Myśla­no, że ludzie ręcznie pompkami będą tę masę wyciskać. Okazało się to niemożliwe. W półtora mie­siąca wykonaliśmy z kolegą Ło­kietkiem jeden, a potem kilka ta­kich „pistoletów” w naszych war­sztatach remontowych…

Kazimierz Rozbicki ma już na swoim koncie 31 wniosków racjo­nalizatorskich. Mijamy potężne strugarki. Czeskie.

—                  Przy remontach doszliśmy do wniosku, że należy inaczej umieścić silniki — wyprowadzili­śmy na boki. A pani widzi tę naj­nowszą czeską maszynę? Przyszła teraz. Czesi w dwa lata po nas też doszli do takiego wniosku…

Widome drogi postępu. Mecha­nizacja, nowe technologie, zmia­na form pracy. Widoczny wzrost produkcji i jakości wyrobów. Naj­różniejsze typy drzwi i okien. Czeka na nie budownictwo, cze­kają fabryki domów. Wieloletni dyrektor zakładów i jednocześnie poseł na Sejm — magister Broni­sław Jurkiewicz mógł w swoim przemówieniu przed rokiem, z sa­tysfakcją sumować osiągnięcia, wymieniać tych, którzy związali się z zakładami na całe życie, tych, którzy wnoszą do wspólne­go dorobku zgranego kolektywu pracowników tysiące usprawnień, racjonalizacji, wynalazków, dzie­siątki liczących się patentów. Tych najbardziej oddanych i nie­zawodnych. Mógł również kreślić pełen inwencji i rozmachu pro­gram na przyszłość. To było jubi­leuszowe przemówienie przed ro­kiem na 25-lecie zakładu. Ale kiedy przyjeżdżam teraz w zwyk­ły dzień rozpytuję ludzi co tu mają nowego, pokazują mi mię­dzy innymi, również i taką maszynę zbudowaną metodą chałupniczą, systemem gospodarczym, maszynę spawaną, ciężką, do walcowania gumy. Będą dostawali półfabrykaty, ta maszyna pozwoli im wyrabiać uszczelki do innych maszyn.

—                  To był najpoważniejszy pro­blem! Uszczelek ciągle brakowało!

—                  Kto wam je dostarcza? Ktoś przecież je dotąd produkował i przecież nie metodami rzemieślniczymi?

—                  Pani redaktor chyba zna nasze trudności gospodarcze…

—                  Teraz będziemy uniezależnieni… Zrobimy sami w odpowiednim terminie i w odpowiedniej jakości!

—                  Przestaniemy się szarpać!

Cieszą się z tej maszyny. W tym co mówią jest satysfakcja działaczy, którzy dobrze przysłużyli się swojemu zakładowi, którzy rozwiązali jeden z jego najdokuczliwszych bolączek. Bo są to ludzie, którzy na problem braku niemożności zawsze odpowiadali pracą, inwencją zawodową, wzmożoną aktywnością, poszukiwaniem dróg wyjścia z impasu. I tylko ja mam podczas tej rozmowy wątpliwości czy jest to droga postępu.

Chmielewski, mieszkaniec Woło­mina. pracujący w ..Stolbudzie” od 17 lat. — Strach było wieczo­rem chodzić. Żyletką po oczach można było dostać…

A jednak i Wacław Chmielew­ski, i Kazimierz Rozbicki, gdy za­częli pracować w zakładach, wy­brali miejsce na swoje życie, wła­śnie tutaj. Mieli w sobie pasję społecznikowską i wiarę w przy­szłość. Kazimierz Rozbicki zakła­dał pierwszą spółdzielnię miesz­kaniową, Wacław Chmielewski aktywnie w niej działał.

—                  Pod koniec lat pięćdziesią­tych była tu z mieszkaniami zu­pełna klęska — mówi Kazimierz Rozbicki.

—                  Założyliśmy w Wołominie społeczny komitet budowy szko­ły. Myślałem, że będą się w niej uczyły moje dzieci. Dziś syn już studiuje, a szkoły jeszcze nie ma. Myślę jednak, że dla wnuków się wybuduje — opowiada Wacław Chmielewski — bo nagle ruszyło! Może to ten ogólny impet w bu­downictwie, może to rozkręciła się fabryka domów w Legiono­wie, może to dlatego, że przyszedł do nas nowy sekretarz miasta i gminy, człowiek z biglem i otwartą głową? Przecież teraz wi­dzę. że ciężarówki z elementami bez przerwy już ruchem wahad­łowym jeżdżą… Pani widziała ile zupełnie nowych bloków stoi?

Pracownicy zakładów chcą jed­nak, wśród tych coraz ładniej­szych bloków, stawianych przez legionowską fabrykę, pokazać mi przede wszystkim te bloki ,,wła­sne”. Bo cóż w tak trudnej sytua­cji, zastoju w budownictwie wo­łomińskim mógł zrobić zakłado­wy kolektyw? — Stawiać dla lu­dzi, własnym sumptem ,,syste­mem gospodarczym” zakładowe mieszkania. Powstała skromnie nazwana „ekipa remontowo-budowlana”. Patrząc jak ta ekipa buduje i ile, można by ją nazwać małym przedsiębior­stwem budowlanym. Przy ulicy Słonecznej, obok zakładów, mieszka już 25 procent załogi. Stworzono spółdzielnię mieszka­niową, w której każdy kandydat poza wkładem pieniężnym daje wkład pracy Musi przepracować określoną ilość godzin. Pracują chętnie. Widzą efekty.

Oto wybu­dowano już cztery czteropiętrowe tradycyjnie murowane bloki, ja­sne mieszkania z balkonami. Właśnie teraz trwa wyposażanie mieszkań bloku piątego. W poko­jach położono już ładną, drobną klepkę. Niedługo nowe rodziny otrzymają klucze.

— Chcielibyśmy do 1982 roku zaspokoić wszystkie potrzeby mieszkaniowe naszych pracowni­ków — mówi dyrektor Bronisław Jurkiewicz — Ale zaczęły się po­ważne trudności kadrowe. Ekipie remontowo-budowlanej brakuje kilkudziesięciu ludzi. W zakładzie brak jest około dwustu.

Załoga liczy sobie 2 000 pra­cowników i wiele wysiłku wkła­da się w organizację pracy i wła­ściwe oprzyrządowanie, aby me­chanizacja zastąpiła tych braku­jących pracowników. Zakładowi racjonalizatorzy mają pełne ręce roboty. Składają projekty uspraw­nień robotnicy i inżynierowie. Wacław Chmielewski energiczny, z rozmachem, pewny siebie, z po­czuciem życiowego sukcesu, pro­wadzi mnie przez halę, ciągle wskazując linie produkcyjne, wózki, transport wewnętrzny na rolkach, nowe maszyny i tylko mówi — to zrobiliśmy… tamto zaprojektowaliśmy.

Pięćdziesiąt cztery projekty opracowane przez niego indywi­dualnie lub w zespole, znalazło zastosowanie w produkcji. Jest mechanikiem, kierownikiem wy­działu produkcji mechanicznej,

studiuje zaocznie technologię drewna, jest na II roku. Syn za­czął studia również w Akademii Rolniczej w tym samym kierunku. Przychodzi do zakładu ojca i „uczy się drewna”. Właśnie gdzieś w przejściu mijamy smuk­łego chłopaka z kawałkiem deski i chwytam szelmowskie mrugnię­cie okiem.

— To właśnie syn — mruczy zadowolony ojciec, w przeglądzie swoich realizacji natknąwszy się tak nieoczekiwanie na niego. Czyżby więc już w stosunkowo młodym, powstałym przed 26 la­ty zakładzie zaczęły się tworzyć tradycje pracy z pokolenia na pokolenie? Stabilizacja załogi — fe­nomen w budownictwie — jest wyjątkowo duża.

W jubileuszowym przemówie­niu dyrektora ciągnie się długa li­sta nazwisk tych, co przepraco­wali 25 lat w zakładzie, tych co związali się z nim od lat dwu­dziestu. Ponieważ jednych jest stu a drugich sześciuset, dyrektor wymienia tylko najbardziej ofiar­nych, wyróżniających się we współzawodnictwie, racjonaliza­cji, dobrej robocie.

— Niech pani wybierze na chybił trafił jakieś nazwiska i zobaczymy jak ci ludzie pracują — proponuje pochylając się nad ma­szynopisem. Wybrałam dwóch — W. Chmielewski i K. Rozbicki. — Okazali się ludźmi, którzy miesz­kając i pracując w Wołominie, tworzą wraz z innymi załogami powstałego tutaj nowego przemy­słu zupełnie inną społeczność niż tamta, przestępcza, zapamiętana jesienną nocą, wyłuskiwana przez milicyjną akcję, robiąca złą woło­mińską legendę przed kilkunastu laty.

Jeszcze dużo jest tej pracy ręcznej w „Stolbudzie” Przy maszynach wieloczynnościowych wysoko obrotowych — końcówką jest jakże często człowiek. Jeden podaje drewno, drugi je odbiera. Przy tych maszynach hałas przekracza dopuszczalne normy. Jedni mają zabezpieczone uszy — in­ni nie. Podchodzę do starszego robotnika i krzyczę mu do tego bezbronnego ucha. — Dlaczego pan nie zabezpiecza słuchu? A on prostuje się i odpowiada z god­nością dobrego gospodarza, wprost do ucha mojego — ja mu­szę maszynę słyszeć!

— On ma trochę racji — mówi szef wydziału remontowego. — Każdemu robotnikowi praca sil­ników, ten hałas i rytm wiele mówią. Gdy coś się psuje i to się

słyszy, można zatrzymać. Widzi pani rzędy tych płyt zawieszonych w górze. Próbujemy na różne sposoby wyciszać…

Nie jest to sposób radykalny. Marzy mi sie coś innego — przeźroczysta, ze szkła lub plastyku, obudowa takiej maszyny, do której nie człowiek lecz transporter podaje oraz odbiera drewno i przed kilkoma takimi kabinami tylko pulpit sterowniczy i przy nim robotnik obserwujący prace, wsłuchujący się w jej rytm. Jest to na pewno realne i na pewno osiągalne w przyszłości. Już tam zakładowi wynalazcy, którzy przysporzyli wołomińskim Zakładom Stolarki Budowlanej tyle pierwszych miejsc we współzawodnictwie racjonalizatorów, w konkursach dobrej roboty, tyle dyplomów, podziękowań, sztandarów przechodnich łamią sobie nad tym głowę. I najbardziej ich męczy tych dwóch zziajanych przy stole montażowym w koszulkach gimnastycznych, zlanych potem, w tej dość chłodnej hali, którzy w zawrotnym tempie kładą przed sobą listwy podłużne,

poprzeczne, posmarowane klejem, wciskają je w przygotowane nacięcia i go­tową ramę okienną oddają czło­wiekowi, który odkłada rzecz na stosik. I tak osiem godzin pracu­ją te trójki — dwoje pomocników i tamten środkowy, ludzki auto­mat z napiętymi muskułami, pra­cujący na akord.

— Tak, tak — mówi Chmielew­ski — głowimy się nad tym, jak to zautomatyzować, bo tak różne mamy typy okien, tak różne wy­miary… I dużo jest jeszcze u nas tych ludzi, którzy tylko coś pod­noszą, podają dalej — czynność, którą by mógł przejąć transpor­ter, gdyby w tych starych halach było nań miejsce… Bo kupujemy jakąś maszynę za dewizy, ale już

narzędzi do niej nie będziemy ku­pować, bo ceny są zawrotne, a my to potrafimy tak samo, przy znacznie zmniejszonych kosztach wykonać, jak wykonaliśmy teraz skręcarkę do wierteł albo w nie­skończoność, na wydziale remon­towym przedłużamy życie sta­rym maszynom.

— Rzecz w tym, że do naszych zakładów nie mamy producenta maszyn, nie mamy tradycji wiel­koprzemysłowej produkcji stolar­skiej. Dawniej jeden stolarz na okolice wystarczał… — mówi dy­rektor Jurkiewicz.

Wizyta, gość uprzejmie opro­wadzany po co mu za wiele mówić o domowych kłopotach… Nie dostrzeże wszystkiego. Wpraszam się na naradę KSR i ktoś mówi na boku, że chyba się zgo­dzą na moją obecność, bo ludzie na tyle roztropni i wyrobieni, że wiedzą co można przy gościu po­wiedzieć. Podskórne dramaty za­kładu odsłaniają mi się przypad­kowo, jak błysk samochodowych reflektorów na zakręcie drogi. Oto znika dyrektor, który miał

mówić, że musiał służbowo na­tychmiast wyjechać do Warsza­wy. Potem ktoś robi bezradny gest, gdy pytam czy nie za mało tej tarcicy w magazynach, gdy znam już produkcję dzienną, i kiedy przyjdzie następny trans­port drewna. I potem ten okrzyk w czyjejś ściszonej rozmowie „na boku” — Przecież pracujemy już na styk. I domyślam się,że dyrektor pojechał interweniować, bo zakład nie ma tarcicy i nie ma z czego ciągnąć tej wyśrubowanej produkcji. I domyślam się ,,że ci dzielni ludzie wybudowaliby własną linię kolejową i własny tartak, tak, jak budują własne bloki, by „systemem gospodarczym” załatwić coś, co centralnie nie gra. A to już wiem, że nie jest drogą postępu, lecz gospodarczej samowystarczalności, bardziej czasochłonnej i pracochłonnej, w nowoczesności oznaczającej krok do tyłu, samowystarczalność ludzi, którzy przestają ufać partnerom. A potem zauważam, że powinni jeszcze wybudować maszynę do mieszania farb, żeby było ich pod dostatkiem i żeby zawierała ten trudno dostępny składnik, który zapewnia dobrą jakość lakierowanej powierzchni. I rozumiem dlacze to było tak dla nich, ważne, by nie marnowała się ani kropla tej emalii. A może powinni mieć również własny klej? I wiem, że w takich zabiegach zgubiłoby się perspektywę tych dalszych inwestycji, na przykład wytwórni płyt z cennych odpadów wiórowych, które to nie powinny się marnować. A potem biegnie człowiek zdyszany, wzburzony i do szefa od remontów — Kazimierza Rozbickiego — woła, że się nie zgodzili… i odciąga go na bok mówiąc, że zakład jak zapałka. A Rozbicki, który powiedział przed chwilą, że od początku aż do emerytury tu pozostanie, mówi coś cicho i wychwytuję zdania „przecież dlatego zamówiłem wóz straży pożarnej”. ..Przecież wszystko dookoła zlejemy pianą, a spawać trzeba!” I już wiem, że to się mówi o tym potężnym starym elektrofiltrze, który się zepsuł. I jest tu coś z ducha walki i produkcji za wszelką cenę, która towarzyszyła ongiś ludziom odbudowującym z gruzów kraj. Teraz towarzyszy tym, którzy bezpośrednio budują drugą Polskę” w warunkach innych lecz równie nieraz trudnych, wymagających śmiałych decyzji i ofiarności, wymagających posunięć zastępczych, wydatkowania energii i inwencji na sprawy uboczne, gdy w tym napiętym procesie powszechnego budowania jakieś ogniwa nie wytrzymują obciążenia.

A może miał rację ten stary robotnik, który powiedział z godnością dobrego gospodarza „ja muszę słyszeć jak maszyna pracuje”, — gdy maszyna pracowała mu na najwyższych obrotach?

A gość, podczas reporterskiej wizyty, ile w imię prawdy ma obowiązek usłyszeć?

BARWY nr11 1979